top of page
Writer's pictureMaciej Fink-Finowicki

Trzy Korony na Trzech Króli

Pieniny 05-09.01.2022

Trzy Korony w Pieninach okazały się moim małym Everestem, ale do tego dojdziemy w swoim czasie. Pogoda dopisała nam wybitnie, wrażenia mocne, trasa piękna, warun wymarzony. Okolica jest gęsto usiana cywilizacją, niełatwo tu znaleźć ciszę i samotność, ale widoki wynagradzają w dwójnasób. A góry, Dunajec, Jezioro Czorsztyńskie i zamki zjawiskowe!


Naszą wielką pętle rozpoczęliśmy w Szczawnicy, gdzie środowy wieczór przywitał nas marznącym deszczem i wietrznym +2 ponad zero. Zanurzając się w noc i pokonując mozolnie kolejne metry przewyższenia, szybko się przekonałem, że moja kondycja fizyczna pozostawia wiele do życzenia. "To będzie weekend pełen wyzwań" pomyślałem, ale nie miałem nawet pojęcia, jak wielkich dla mnie.

Pierwszego poranka ciężko było wygrzebać się z ciepłego śpiwora, zawieszonego w rozkosznym kokonie hamaku, ale trzaskające już ognisko i wizja gorących ziółek z jednej strony, a pełny pęcherz z drugiej okazały się wystarczającym motywatorem. Jeszcze rzut oka na mapę (kto dziś używa papierowej mapy?!) i w drogę.

Czwartek zaprosił nas pod pochmurną, zwartą powałę ciężkich obłoków, z rzadka tylko poprzecinaną wypełnionymi słońcem skaleczeniami, za to szczodrze poczęstował nas śniegiem wesoło tańczącym wśród drzew i w kadrze obiektywu.

Tempo było ostre i szybko okazało się, że wlokę się w ogonie grupy, ciężko walcząc o każdy krok i z trudem przemieszczając swoje 120-kilagromowe jestestwo na kolejne wzniesienia. Nic mnie nie usprawiedliwia, wielomiesięczne zaniedbania i stosunkowo dobra kondycja podczas marszów po płaskim uśpiły moją czujność. Forma była fatalna. Góry weryfikują bezlitośnie. Idę głównie głową, ciało jęczy. Przemieszczam się, ale okrutnie powoli. Fizyki się nie pokona.

Dzień uwieńczyliśmy zdobyciem szczytu Przysłop (991 m.n.p.m.), co skwitowaliśmy kilkoma kolejkami złotego trunku już dwie godziny później w pobliskim Krościenku. Coś dla ciała i coś dla duszy, jak to mówią.

Nie wszyscy zachowali wyraziste wspomnienia tego szalonego wieczoru, za to poranek bezpardonowo rozprawił się z naszym mieszanym stanem duchowo-fizycznym, budząc bezlitośnym ostrzem mrozu i zachęcając zimowym słońcem w pełnej odsłonie. Wspaniałe zdjęcie świtu, dzięki MarzeNia, uwielbiam Twoje "pionowe" podejście do fotografii!

Miałem ogromne wyrzuty sumienia, że opóźniam grupę, świadomie więc tuż po starcie w piątek rano pozwoliłem wszystkim pobiec przodem, aby bez presji iść własnym tempem. Miało to swoje zalety, mogłem pod pretekstem fotografowania robić sobie dodatkowe przystanki. Ale tak naprawdę każde przewyższenie wyciskało z płuc oddech i glikogen z mięśni. Dysząc ciężko, żmudnie ale skrupulatnie posuwałem się do przodu. Kijki trekkingowe, tak bardzo lekceważone przeze mnie do tej pory, wręcz pogardzane, okazały się zbawieniem. Trochę jak napęd 4x4 w samochodzie, bez tego na pewno nie dałbym rady. Dobra praca kijkami to zdjęcie nawet 1/4 wagi z kolan, nie wspominając o stabilizacji i zmniejszeniu ryzyka kontuzji.

Szczyt Lubań (1211 m.n.p.m.) zdobyłem nieco po 14ej, a końcowe podejścia dały srogo w kość. Opracowałem metodę: 100 kroków i odpoczynek na stojąco 1-2 minuty oparty o kijki, uspokojenie oddechu i kolejne 100 kroków. Na stromiznach musiałem zejść do 50 kroków.. pięćdziesiąt małych, uważnych kroczków po kamienistym, oblodzonym i ośnieżonym szlaku to zaledwie kilkanaście metrów. Z plecakiem 18kg. Z nadwagą 40kg na garbie... ufff. Niemniej jednak "ziarko do ziarka" jak to mówią i w końcu uzbierałem.

Zgrzany jak parowóz, w samej koszuli stawiając czoło -8 stopniom Celsjusza, łapiąc oddech jak stara chabeta po Wielkiej Pardubickiej, zameldowałem się na szczycie. Syciłem wzrok widokiem na Tatry zamykające horyzont i Dunajec, rozlewający się poniżej jako Jezioro Czorsztyńskie. Lód na zalewie skąpany w surowym słońcu zimowego popołudnia dzielił świetlistą wstęgą pyszną panoramę. Chłonąłem widok całą duszą, to była moja nagroda. Woda, na wpół zmrożona w bukłaku, rozkosznym zimnem pieściła spragnione gardło, a sławetny "Tomasz Roll" (kabanosy zawinięte w tortillę, mega-użyteczne w każdych warunkach) dodawały motywacji. Dlaczego "Tomasz Roll", to już inna historia. Kiedyś opowiem ;)

Jak będziecie na Lubaniu, koniecznie wejdźcie na wieże widokową i nie zapomnijcie uzupełnić wody w źródełku tuż pod szczytem, na szlaku niebieskim w kierunku Czorsztyna.

Ociągałem się trochę z powrotem, wiedziałem bowiem dobrze co mnie czeka. Strome, oblodzone zejście w gęstym lesie, bez widoków, zakończone długo po zmroku. Nogi dostały srogi wpierdol, a ja w dodatku po operacji 8 lat temu mam praktycznie tylko 1.5 kolana zamiast dwóch. Gdyby nie raczki, cienko bym to widział. Krok po kroku, umiejętnie zarządzając odpoczynkami doczłapałem się w okolice Góry Wdżar, teraz funkcjonującej głównie jako ośrodek sportów zimowych.


Góra Wdżar jest arcy-ciekawym miejscem i na pewno zasługuje na osobną, całodniową eksplorację. Już patrząc na sam kształt góry, przypominającej stożek wulkaniczny, widać wyraźne odcięcie plastyczne od reszty terenu. Dodaj teraz do tego zwiedzanie trzech nieczynnych kamieniołomów, podziwianie nietypowych form skalnych andezytu pienińskiego, ponad 20-metrowy Wąwóz Papieski, podejście na szczyt na łańcuchach, anomalie magnetyczne na południowym stoku i legendę o smoku gorczańskim. Mało? Zawsze możesz usiąść na Ławeczce Zakochanych pod szczytem i podziwiać oszałamiającą panoramę Jeziora Czorsztyńskiego w obramowaniu Tatr, skąpanych w promieniach zachodzącego słońca. A na koniec zobaczyć kontrowersyjny pomnik Organy Hasiora, o niejasnej i burzliwej przeszłości. Podobno grają na wietrze, ale może to tylko mit. Wszystko to jeszcze przede mną (może kiedyś), bowiem tamtego wieczoru miałem tylko tyle czasu i sił, żeby wypić zbawczą kawę w knajpie u stóp Góry i ruszyć w dalszą drogę do miejsca planowanego noclegu pod Czorsztynem.

Malowniczo położona miejscowość Czorsztyn jest świetną bazą wypadową zarówno w góry, jak i nad cudownie rozlane w dolinie Dunajca, sztucznie spiętrzone w latach 70-tych jezioro. Dwa zamki spoglądające na siebie poprzez wody zbiornika strzegą okolicy. Jakże różne w formie i odbiorze są te dwa kompleksy! Zamek Czorsztyn, jako romantyczna, trwała ruina o przeciekawej historii jest wdzięcznym, malowniczo położonym obiektem fotograficznym. Jego przeciwieństwo, Zamek w Niedzicy, pięknie odrestaurowany, górujący nad okolicą, mieści muzeum. Zjawiskowe, wzajemne położenie obu twierdz nad jeziorem, można podziwiać z Zapory Niedzica, która skrywa elektrownię szczytowo-pompową. Kiedyś sama elektrownia też była dostępna do zwiedzania, ale pandemia zawiesiła i prawdopodobnie przekreśliła tą możliwość na stałe. Chyba, że uda się odbudowa zespół przewodników zatrudnionych na obiekcie.

A wiedziałeś, że okolice Czorsztyna, to teren występowania, praktycznie endemicznego, jednego z największych (rozpiętość skrzydeł do 8cm) motyli dziennych w Polsce, Niepylaka Apollo? No właśnie, ja też nie, ale już wiem ;)


Patrząc na pobliski Zamek Niedzica, zamknięty perspektywą wzgórz okalających jezioro, z widocznym na trzecim planie Zamkiem Czorsztyn żałowałem, że nie mam przy sobie lustrzanki, żeby uwiecznić tą znaną i popularną fotograficzną kliszkę. Ale, jak to mówią, najlepszy aparat, to ten, który masz przy sobie, nie marudziłem więc zbytnio. Szczególnie, że lustrzanka plus baterie to najmarniej dodatkowy kilogram w bagażu, co mnożone przez kilkadziesiąt tysięcy kroków robi różnicę. Nie wspominając o realnym ryzyku zamrożenia akumulatorów, jako że temperatury oscylowały przez resztę weekendu w okolicach -8 / -10 stopni poniżej kreski. A ostatniej nocy zanurkowały nawet w pobliże -12 stopni Celsjusza.

Przede mną jeszcze 8km marszu do założonego miejsca ostatniego obozu. Szedłem miarowym, równym krokiem po płaskim, zapatrzony w zjawiskowy zachód słońca skrywającego się za Tatrami, który fenomenalną eksplozją barw rozświetlił niebo i sklamrował ten dzień. Jutro ostatnia prosta, ostatni odcinek, nomen-omen koronacja wyjazdu: Trzy Korony. Dwie godziny później bujałem w hamaku otulony łonem śpiwora i rozpamiętywałem szczegóły mijającego dnia. Podróżowałem już samotrzeć, reszta grupy bowiem, po zdobyciu Trzech Koron zamknęła weekend w sobotę wieczór. Ja potrzebowałem tego extra dnia dla siebie, na odpoczynek, zwiedzanie zamków i odrobinę zadumy podczas podziwiania czarodziejskiej scenerii Jeziora Czorsztyńskiego, Dunajca i reliktów historii. A Trzy Korony zostawiłem sobie na deser niedzielny.

Cztery noclegi w outdoorze plus cztery pełne dni spędzone na szlaku dają niezłą dawkę ekspozycji na przyrodę. Odbiór takiego przedłużonego wyjazdu jest o wiele inny, pełniejszy, niż chodzenie po górach i noclegi w cywilizacji, nawet jeśli oznacza to tylko regenerację w spartańskim, ale ciepłym schronisku turystycznym. A tutaj pełny survival i ciągła obecność w outdoorze. Podczas takiego wypadu zmagam się nie tylko z kilometrami szlaku, metrami przewyższeń i własnymi słabościami, ale jestem wystawiony na wiatr, temperaturę i ograniczony stosunkowo krótkim jeszcze, dniem zimowym.

Muszę też umiejętnie zarządzać zarówno prowiantem, jak i wodą. Jeśli wezmę jej za dużo, będzie ciążyć, albo zamarznie. Jeśli za mało, stracę dużo czasu na jej pozyskanie, choćby z wytopienia śniegu. Każdy posiłek to też dodatkowe gramy w plecaku. Trzeba przeliczać wagę na kaloryczność, zagadnienie samo w sobie bardzo ciekawe i do pełnego obrazu wymagające dobrej znajomości swojego organizmu działającego w surowych warunkach, własnego zapotrzebowania kalorycznego podczas wysiłku i swoich reakcji na przeciwności losu.

A nieuważne odmrażanie zapasów wody przy ognisku może skończyć się właśnie tak, jak na zdjęciu poniżej:

Wedle wyliczeń Niedźwiedzia, w górach jako grupa zrobiliśmy podczas całej wyrypy nieco ponad 50km na szlaku górskim, do czego szybko w myślach dodałem moje 12km zrobione samodzielnie na "szlaku zamkowym". Dało to w sumie niezłą objętość jak na taki zróżnicowany teren.

Jutro niedziela, ostatni i najważniejszy dla mnie dzień na szlaku. Dzień konfrontacji. Zdobycie Trzech Koron. Dotychczasowe dni pokazały mi, że jestem w tragicznej formie fizycznej. Na szczęście głowa pracuje prawidłowo. Motywacja, mimo że wystawiona na wiele prób, też nie zawiodła. Jeszcze raz powtarza się powiedzenie, że idzie się głową. Mięśnie, wydolność, buty, plecak - to wszystko też jest ważne, ale bez spokoju w sercu i hartu ducha na niewiele się zda.

Jako, że poszedłem na spoczynek wcześnie, udało mi się wstać grubo przed brzaskiem. Dzień próby. Świt zastał mnie już maszerującego w kierunku złowróżbnie dla mnie majaczącego na horyzoncie masywu górskiego. Przepiękne obramowanie chmur rozświetlanych słońcem, odważnym gambitem promieni otwierającym tą prekluzję jeszcze zza grzbietów górskich, w pewnym stopniu łagodziło niepokój przed bojem. Zapowiadał się kolejny mroźny, ale prze-słoneczny dzień. Dopiero po powrocie, na zdjęciach zobaczyłem, że nieźle spaliło mi ryj. Słońce zimą też operuje, o czym z regularnością godną lepszej sprawy, co roku zapominam. :)

Pokonanie pierwszych dwóch kilometrów było wyczerpujące. Stromizna podejścia najbardziej dawała się we znaki. Widoki po drodze, zarówno panoramy jak i otaczający mnie las pomalowany promieniami wstającego słońca, były ogromną nagrodą. Premia ta, okupiona ogniem w mięśniach, potem zamarzającym na rzęsach i brodzie oraz stekiem przekleństw, głównie auto-krytycznych, utrwalona potęgą optyki zaklętej w telefonie, znalazła potem swoje miejsce w czeluściach mojego dysku, z czego cząstkę tutaj zamieszczam.

Pamiętajcie, jak spotkacie grubasa na górskim szlaku, powstrzymajcie kpiące myśli. On oprócz kilometrów trasy, metrów przewyższeń i godzin szlaku zmaga się z dodatkowymi, niepotrzebnymi kilogramami i własnymi niedostatkami, czasem nie do końca zawinionymi przez siebie. Stara się je przezwyciężać, ugłaskać własne demony, zaprowadzić reżim w rozhasanym bałaganie wokół siebie, a częściej też w sobie. Dźwiga bagaż doświadczeń i mierzy się z celem, nie poddaje się i napiera, zamiast zalegać w wygodnych pieleszach. Więc tym bardziej mam satysfakcję, że może i zrobiłem całą trasę w potwornie opieszałym tempie, ale nie odpuściłem ani metra i nie poszedłem na skróty dosłownie i w przenośni. Zrealizowałem plan co do joty. Z czego jestem jakoś tam na swój sposób dumny. A udało się nie bez budującego wsparcia najbliższych w krytycznych momentach.

Trzy Korony zaskoczyły mnie swoją bliskością i łatwością wejścia, bo dopiero po niewczasie zdałem sobie sprawę, że pierwsze dwie godziny mozolnego wspinania się na górską grzędę w zasadzie załatwiły mi sprawę. Reszta w tym zestawieniu to już właściwie spacerek. Zameldowałem się na szczycie równo w południe, symbolicznie zatykając flagę. Finis coronat opus.

Mogłem się teraz zasłużenie rozkoszować widokami i cieszyć ze swojego małego zwycięstwa. Choć nie jest to obiektywnie żaden wyczyn, w duchu czułem się wspaniale i nawet trudy zejścia udało się pokonać sprawnie. Upojony własnym triumfem szedłem prawie tanecznym krokiem. Tak mi się przynajmniej wydawało w duszy. Prawdopodobnie wyglądałem bardziej jak przeżarty dzik. Miałem po prostu totalnie wyjebane w tym momencie. Uskrzydlony panoramą Krościenka, będącego kresem mojego górskiego szlaku, z ciepłą satysfakcją rozlewającą się w duszy, myślałem tylko o gorącym posiłku i drodze do domu. Misja wykonana.

Jeszcze tylko kwaśnica w restauracji na dole, obowiązkowo dopełniająca Pieniny; jeszcze PKS ze Szczawnicy do Krakowa zatłoczony jak Biedronka, kiedy rzucą karpia w świątecznej promocji; jeszcze lekki wkurw, kiedy się okazało, że mam 5 godzin przesiadki w Krakowie. Ale też ogromna radość, że zdążę na czas do domu.

Ten przedłużony wypad (Trzech Króli plus urlop w piątek) skończył się dla mnie dopiero o 6ej rano w poniedziałek. W sam raz, aby zdrzemnąć się chwilkę i stanąć znowuż oko w oko ze światem systemowym, bezlitośnie zaklętym w ołowianych dniach tygodnia, rozdzielonych ulotnymi, jak mgnienie skrzydeł motyla weekendami. A jako, że nie należę do typów siedzących bezczynnie, wykorzystałem wieczorną, jeszcze trochę po-świąteczną wedutę artystycznego Krakowa, w sztafażu podświetleń, błyskotek ale też i pijackich ryków Brytoli na nieśpieszny, długi spacer po mieście, ciesząc oko kontrastami i dobrze znanymi miejscami w nowej, nocnej odsłonie. O czym nie omieszkam napisać krótkiego postu już niedługo.

<< zdjęcia: Żbiku / MarzeNia / Sebastian Niedźwiedź Kostański >>

148 views0 comments

Related Posts

See All

Comments


IMG_5149_edited.jpg

Cześć! Dzięki, że tu jesteś! Dobrze Cię widzieć!

bottom of page